sobota, 19 maja 2012

Chapter one.

Podkład muzyczny - polecam włączyć.


 - Pięć, sześć siedem i… nie, nie, nie! Tylko nie to. Bree, stopa wykrzywiona do tyłu, nie do przodu – usłyszała piskliwy głos trenerki. Obrała sobie kolejną ofiarę – tak bardzo uwielbiała to robić.

 Dziewczyna przymknęła na chwilę oczy, by móc rozkoszować się wonią, jaka unosiła się w powietrzu. Wszyscy dążyli do tego samego – aczkolwiek nikt nie umiał tego osiągnąć. Paradoks. Jak bardzo człowiek chce robić coś, co tylko niszczy go do środka i powoduje jego cichą śmierć. Świat otwarty, rany zamknięte. Ona żyje cicho krwawiąc.

Ostatni raz przelotnie spojrzała na pokaleczoną dłoń, a w jej pamięci rozpoczął się szkaradny seans wspomnień. Noc, kolejny cios, kolejna butelka. Złość, rozgoryczenie. Dlaczego ona? Musiała przechodzić te katusze. Codziennie patrzeć na to, jak coś wykańcza kogoś od samego środka poniszczonej duszy.

- Ava, rusz się! Do roboty, przychodzisz tu za darmo, ale nie po to, by się obijać. Gdzie ty żyjesz? – kolejny cios w serce, łudząco przypominający te wszystkie chwile, w których musiała się przysłuchiwać kolejnym narastającym kłótniom. I te uczucie bezsilności. Doskonale wiedziała, że jest słaba. Jest tylko małą istotką, pionkiem w tym chorym świecie, nic nie znaczącym dla nikogo. Tak właśnie się czuła – niepotrzebna.

 Zatrzymała w silnym uścisku swoją dolną, soczystą wargę, by chociaż tutaj powstrzymać się od łez. Mało kto zauważał, że jej oczy stale przybierały krwisto czerwony odcień. A to wszystko od tego stumilowego strumienia wylanych łez. Tak bardzo lubiła to robić. To, i jeszcze jedna czynność dawały jej poczucie ulgi i nadzieję, że jutro będzie lepsze. Że ono w ogóle nadejdzie.

 - Przepraszam, już biorę się do roboty – półszept. Odpowiedziała znacząco, po czym usadowiła swoją żylastą dłoń na barkach partnera. On uśmiechnął się do niej ckliwie, lecz w jego niebiesko-morskich tęczówkach ujrzała panikę i strach. To był dopiero początek. I znów zaczęła się walka. Walka o przetrwanie.




- No, chyba znów nam nie odmówisz! Oj, kolego nie tak się umawialiśmy…

Przedmieścia Los Angeles, ósma trzydzieści dziewięć wieczorem. Wiatr umiarkowany, słońce poza horyzont. Radość? Nie  teraz na to czas.

 Trójka dobrze zbudowanych, napakowanych narkomanów zebrało się w kółku i otoczyło z każdych możliwych stron bezradnego chłopaka. Pomiędzy starymi kamienicami miasta nie było nic. Ciche krople, które pod przymusem narastającego wiatru co chwila odbijały się o twarde podłoże ziemi, wypełniało serce. Jego bicie - silne, głośne i rytmiczne. Szatyn przyparty do muru zaczął oddychać coraz ciężej ; jego ciało stało się bezwładne. Nie umiał wydusić z siebie nawet cichego pomruku, serce utkwiło mu w gardle i za cholerę nie chciało opuścić swojego położenia. Przymknął powieki, bo wiedział, że to koniec. Zaraz znajdzie się po drugiej stronie.

Nie. On postanawia walczyć. Kto by się tego spodziewał? Chwila, moment. Wieczność. Dla niego godziny mijały, a on wciąż tkwił w tym samym miejscu. Nie mógł na to pozwolić. Dostrzegł nadzieję.

 - Naprawdę, przysięgam, że nie mam nic. Ani grama – uniósł ręce do góry, w znak nieuniknionej kapitulacji. A one drżały. Nie pod wpływem zimna, czy przerażającej ironii. On był tego pewien. Był pewien tego, że za chwilę spotka się ze śmiercią. Tego tak bardzo się bał.

 - Oj, do prawdy? A ja jestem pewien czegoś zupełnie innego. Ale skoro tak mówisz, to policzymy się inaczej – pierwszy cios śmierci. Wymierzony prosto w twarz. Osunął się bezradnie na mokry asfalt, skulając w ciasny kokon cierpienia. Syknął z bólu ; miał ochotę krzyczeć. Przeraźliwie, tak, aby każdy go usłyszał. Ale był za bardzo dumny i pyszny, by przeciwstawić się temu tak łatwo, a co najważniejsze… poddać się bez walki. Przetarł opuszkiem palca wskazującego swe wargi, z których, już od dobrych, paru minut, natarczywie sączyła się krew. Już miał otwierać usta, by chwile potem wydobyć z nich miało się kilka gorzkich słów, gdy usłyszał ją.

 - Zostawcie go! – w jego głowie obiło się echo, które tworzyło cienki, łamiący się głos. Łatwo dało się wyczuć główne podłoże tego załamania – przerażenie. Dojrzał tylko, jak jego trzej towarzysze powoli zaczynają obracać swoje mężne głowy w jej stronę. Potem usłyszał ich doprawdy ckliwe i drwiące uśmieszki. Zaczęli się do niej zbliżać. A on? On syknął z bólu, podnosząc swoje obolałe ciało. Wiedział jedno : nie może pozwolić, by tej dziewczynie wyrządziła się jakakolwiek krzywda. Zapewne na to nie zasługiwała. Cały czas słyszalny był cichy mruk jednego z mięśniaków. A potem już tylko subtelne poskrobywanie o jedwabny materiał koronkowej sukienki. Wiedział, że się boi. Cholernie. Uczucie bezradności. W końcu się zdecydował.

 Nie pamiętał nawet, jakie ruchy wykonał, by znokautować swoich godnych przeciwników. To  było coś w stylu trzech mocnych kopniaków w krocze – widział to na filmach, zawsze działało. I tym razem również. Potem chwycił za zimną rękę jego wybawicielki i uciekli. Udało im się. Udało im się uciec od śmierci.

Zdyszani, skryli się za marmurową ścianą jednej z tych ogromnych korporacji. Oparli ciałami o jej lodowatą pokrywę i zaczęli ciężko sapać. Dokładnie tak, jakby przebiegli przed chwilą cały maraton wiosenny. Zostali uchronieni przed śmiercią.

 Milczenie. To właśnie ono wypełniło tutejszą atmosferę. Głęboki mrok ogarniał wszystkie dzielnice „Miasta Aniołów”, włącznie z tą, w której znajdowała się dwójka przerażonych nastolatków. Wszystkie latarnie zaczęły żwawo pobłyskiwać swoim rażącym światłem, a ulice - zapełniać w coraz to nowe grupki. Nie mogli sobie na to pozwolić. Kiedy w końcu oboje nabrali wyraźniejszego kontaktu z rzeczywistością, postanowili w końcu wypowiedzieć się na ten, czy też inny temat. Już dość tego echa rozgoryczenia.

 - Czy Ty już kompletnie powariowałaś? Co ci odbiło, żeby skręcać akurat w tę uliczkę? Oni mogli cię sprzątnąć z tego świata prędzej, niż sobie mogłaś to w ogóle wyobrazić! – oderwał swoją głowę od murku i spojrzał w jej zaszklone tęczówki. Dopiero teraz zorientował się, jaka ona… piękna.

 Jej długie, kruczoczarne kosmyki włosów swobodnie opadały na wychudzone plecy. Ciemne oprawy oczu i ponadto wysokie czoło dodawały jej jeszcze większego uroku. Długie, naturalne rzęsy zachwycały swoim nietuzinkowym rozmiarem. Od jej małego, zadartego noska co chwila odbijało się słabe światło latarni, a jej soczyste usta, naznaczone krwisto-czerwoną szminką, idealne eksponowały ich kształt. Zarumienione dotychczas policzki, przybrały nieco bladszego koloru, niczym stare, poniszczone płótno, a ponętne znamię, znajdujące się tuż pod nosem, przypominało to, które widniało na nieskazitelnej twarzy Marylin Monroe. Jej idealne ciało, długie nogi… to wszystko składało się w niesamowitą całość.

Spoglądała na niego chwilę, po czym w końcu zdecydowała się zareagować :

- Ja? To nie ja zadaję się z jakimiś typkami z dziesiątego piętra, którym w głowe tylko jedno! Skręciłam w tę uliczkę, ponieważ właśnie tam zawsze wracam z moich treningów. Jestem pewna, że gdyby nie ja, to właśnie ciebie już dawno by tu nie było! – wykrzyczała prosto w jego twarz, a po jej drżącym policzku swobodnie spłynęła słona łza nienawiści. Tknęła w niego palcem, po czym zjechała po powierzchni ciemnego marmuru i podkurczyła swoje chude kolana, aż po samą klatkę piersiową.

 - Ty? Kpisz sobie ze mnie, prawda? Ty tylko i wyłącznie mnie wspomogłaś, to ja załatwiłem ich jednym ruchem nogi. I nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej! Kim ty w ogóle do cholery jesteś? – przymrużył lekko oczy i stanął nad jej ciałem. Przeszywającym wzrokiem wymusił jej zachowanie. Podniosła lekko głowę i ciągle płytko oddychając -  przelotnie na niego spojrzała. Gwałtownym ruchem wstała i pochwyciwszy w swoje żylaste dłonie średniej wielkości kamień, znajdujący się obok jej osoby, wyrzuciła go w bliżej nieokreślonym kierunku, przeraźliwie krzycząc.

 - Sama nie wiem kim jestem. Do cholery, ja już tak nie mogę, rozumiesz? Gubię się w tym wszystkim, a nikt nawet nie biegnie mi z pomocą. To tak jakbyś stał pośrodku zatłoczonej sali, a nikt nie słyszał, że krzyczysz. Nawołujesz o pomoc, robisz wszystko, by tylko zniknąć z tego świata. I nikt, kompletnie nikt nie zrozumie, jak bardzo to boli. Czujesz się beznadziejnie. Jakby nic nie mogło cię uratować. Ale dalej brniesz w ten chory świat, który nic nie znaczy. Co chwila się potykasz, ale dalej biegniesz, by znowu zmierzyć się z tym, co najgorsze. I dlaczego tak na mnie patrzysz? – podniosła się i spojrzała prosto w czekoladowy ocean tęczówek. Jego usta wciąż pozostawały zamkniętą świątynią, a głowa była teraz placem bitwy i wojny. Wojny z własnymi myślami.

A ona? Nie umiała dłużej wytrzymać. Zbliżyła się do niego na niebezpieczną odległość kilku centymetrów i wymierzyła bardzo głęboki cios. Tak po prostu. Jakby jeszcze mu było mało. Jej oddech zadrżał, a dłoń zacisnęła się na kształt pięści. Dziewczyna sama nie zdawała sobie sprawy z tego, co zrobiła. Szybko podniosła swoją torbę z podłogi  i zaczęła biec, jak najdalej, uprzednio wycedzając przez łzy krótkie „przepraszam”. Zanim ciemny szatyn zdążył się zorientować, że dziewczyna zniknęła z jego pola widzenia, ona dawno znajdowała się za rogiem pamiętnej uliczki.

Deszcz – niecodzienne zjawisko, szczególnie tutaj, w Los Angeles, w „Mieście Aniołów”, gdzie wszystko jest idealne. Zawsze i wszędzie.

 Zdekoncentrowana dziewczyna biegła ile sił w nogach, by w końcu znaleźć się w obwodzie malutkich kamienic, w których mieścił się jeden budynek mieszkalny, wynajęty przez jej rodzinę.


Podkład muzyczny nr 2 - polecam włączyć.


Było dobrze? Nigdy. Odkąd wprowadziła się tutaj, zaczęło się piekło, któremu ona nie mogła się przeciwstawić. Jej rodzicie już prawie w ogóle nie rozmawiają. Jedyna forma dialogu, jaka jest pomiędzy nimi prowadzona od dawna, to kłótnia. Narastająca. Wybuchała za każdym razem, gdy tylko ona pojawiała się w zasięgu ich wzroków. Była… niechciana. 

Wakacje, słońce, pole namiotowe. Cudownie spędzony czas u boku swojej sympatii. Jeden ruch i wszystko runęło. Ciąża miała być usunięta zaraz po powrocie do domu, jednak troskliwy tatuś nie wyraził zgody. Szkoda, że teraz nie interesuje się nią tak bardzo, jak wtedy. Te czasy już nigdy nie powrócą.

Przez jakiś czas było dobrze. Nawet bardzo. Miała wrażenie, że tak już pozostanie na zawsze. Kochała Londyn, kochała tamto miasto. Miejsce, gdzie wszystko było lepsze. Gdzie wszystko w pewien sposób miało sens. Gdzie życie miało sens.

 Od czasu przeprowadzki do Los Angeles  jej życie obróciło się w istną kaźnie. Nowe miejsce, lepsze miejsce? Gówno prawda. Starała sobie to wmawiać aż do czasu, gdy jej tata znów chwycił za butelkę. Niby nic złego, aczkolwiek, jeśli ma się godne stanowisko w branży, w której zarabia się niemałe pieniądze, to jednak coś znaczy. I do tego rodzina. Wszystko zburzyło się w tej chwili. Ich małżeństwo się zburzyło. Zaczęły się kłótnie. Najgorsze? Przemoc. Mały rytuał. Każdego dnia, każdej nocy. Kolejne ciosy, kolejne siniaki  nie sprawiały już większej różnicy na ciele jej lub jej matki. To zaczęło wykańczać wszystkich po kolei. Kiedy Mark MacCarthy – zamożny właściciel niewielkiej filii zniżył się do poziomu zwykłego maniaka, który oddał by wszystko to, co najważniejsze, by zdobyć butelkę czystej, gorzkiej wódki, która tylko niszczyła go  i ludzi dookoła. Przyszło znienacka, a zabiło ich wszystkich.

 Biegła, a grube smugi deszczu swobodnie spływały wzdłuż materiału jej koronkowej sukienki. Na chwilę przystanęła. Dla kogo? Ma żyć. Ma oddychać. Ma budzić się każdego ranka. Ma zasypiać każdej nocy. Uśmiechać się. Płakać. Cierpieć. To cholernie bolało. Ból psychiczny gorszy od fizycznego? Owszem. Potwierdzały to świeże razy, zarysowane na jej słabych nadgarstkach. Kiedyś obiecała sobie, że nigdy tego nie zrobi. Nigdy nie chwyci za żyletkę, by wyrządzać sobie te rany, które zasychały, lecz na drugi dzień powstawały nowe. Potrzeba. Uzależnienie. To wszystko ją przerastało. Co? Życie. Świadomość, że przyszło jej żyć na tym świecie jeszcze długo, dostatecznie.




 W końcu dotarła. Niepewnie chwyciła za mosiężną klamkę od jej mieszkania. Nie miała ochoty. Na to, by kolejny raz wysłuchiwać, jaką to szmatą jest, że szlaja się po nocach. Jak zabrała komuś cały sens życia, za własne istnienie. Dosyć. 

Od progu mieszkania rozlegało się ciche pomrukiwanie starego telewizora. Ktoś delikatnie mykał po wszystkich kanałach, nie zdając sobie sprawy, że do jego własnego domu wszedł człowiek. Zmora.

 - Przynieś mi piwo – usłyszała mężny, zachrypnięty głos jej ojca. Od używek różnego typu jego wygląd ponadto uległ zmianie. Wszystko się zmieniło. Na gorsze.

- Nie słyszysz? Przynieś mi piwo! – podniósł ton głosu, a jej serce zaczęło wystukiwać znany rytm. Milcząc, spokojnie udała się do kuchni. Z górnej półeczki mebla kuchennego wyjęła jedną butelkę tego trunku. Delikatnie zamknęła za sobą drzwiczki i przeniosła się do salonu, z którego sączyły cię już trochę głośniejsze mruki najróżniejszych hałasów.

 - Proszę – subtelnie wyciągnęła dłoń w jego stronę, a w jej zagłębieniu kurczowo ściskała średniej wielkości flaszeczkę.

 - Gdzie się znowu szlajałaś? Co ci mówiłem na ten temat, szmato? Żadnego szlajania po nocach, albo cię zabiję, rozumiesz?! – wstał i chwycił ją za dwa, cierpiące nadgarstki. Przycisnął je do twarzy przerażonej, a ta czuła oddech ojca na swej szyi. 

 - Tak. Przepraszam. Nigdy więcej, obiecuję – wysyczała, oddychając ciężej. W jej oczach pojawiły się malutkie iskierki bólu. Za jakie grzechy? Ojciec gwałtownie puścił dłonie dziewczyny, a te swobodnie ułożyły się na nowo wzdłuż jej wychudzonego ciała.

 - A teraz spieprzaj do pokoju i nie wychodź z niego dopóki ci nie pozwolę, rozumiemy się? – jego ton był cholernie przerażający. Dziewczynę przeszedł zimny dreszcz, po wypowiedzeniu cichego „tak”, skierowanego do tego tyrana. I znowu się zaczęło. Wieczór cięć i wspomnień. I marzeń. Marzeń, o lepsze życie.

Szedł zaciemnionymi uliczkami Los Angeles. Założył bawełniany kaptur na głowę, nie tylko, by uchronić się przed natarczywymi kroplami deszczu, co chwila zsiąkających na ziemię, ale również po to, by ukryć swoją tożsamość. Aby kolejna młoda, bezbronna dziewczyna nie musiała ratować go z opresji.

Myślał o niej? Cały czas. I wtedy. I teraz. Kiedy wpatrywał się w niesamowite morze jej tęczówek, i w tym momencie, gdy podążał do nieznanego celu. Nieukierunkowany.

Najbardziej nurtujące pytanie? Kim była. Kto krył się za tą płachtą łez i nieznanego brytyjskiego akcentu. Chciał ją poznać. Od tej chwili miał jedne cel : upragniony, poznanie jej. Jak? Nie miał pojęcia. Nie wiedział nawet, jak brzmi jej imię. Los Angeles to jedno z największych miejsc na tej planecie, szczególnie w tej zagadkowej dzielnicy miasta, w której para nastolatków spotkała siebie na swej drodze. Czy to przeznaczenie? Nie. To złe słowo. To przypadek, którego zagadkę trzeba rozwiązać. Tak. Zdecydowanie.

*~*~*~*
Na początku pragnę przeprosić, iż już na początku chwalę się zdecydowanie za krótkim rozdziałem, aczkolwiek sądzę, że pierwszy rozdział jest przedsmakiem, tak samo jak prolog. Zapewniam Was, iż jeszcze zobaczycie, na co tak naprawdę mnie stać i tak - obiecuję dłuższe rozdziały.
Coś na temat tego? Sądzę, iż opinia należy do Was. Ja po części jestem z siebie zadowolona, ponieważ zawsze chciałam pisać o tak ciężkiej tematyce. I, jak już mogliście się przekonać w prologu, opowiadanie to nie będzie kolejną "słodziutką historyjką". Będzie naprawdę trudno, da się zauważyć, że główna bohaterka nie ma łatwo - ojciec alkoholik, uzależnienie od samookleczania się. Uwierzcie, najbardziej, czego NIE chcę stworzyć pisząc to opowiadanie to to, aby stało się ono czymś, co już jest. Chcę, aby moje opowiadanie było unikatowe w każdym calu i konsekwentnie postaram się do tego dążyć. 

Oczywiście nie obyłoby się bez podziękowań. Dziękuję z całego serducha mojej kochanej siostrze Mai - @TooLostInMalik, za bezgraniczne wsparcie i wierzenie w moje siły, które - nie ukrywajmy - już na początku tego opowiadania były słabe. Dziękuję również ogromnie za KAŻDY, ALE TO KAŻDY DODANY KOMENTARZ I KAŻDE CIEPŁE SŁOWO, SKIEROWANE W STRONĘ MOJEJ OSOBY. Nawet nie wiecie, ile dla mnie to znaczy czytać, iż ktoś chciałby pisać tak jak ja lub zatraca się w tym opowiadaniu. Nie mogę nawet wyrazić, jak bardzo jestem za to wdzięczna. 

Kiedy drugi rozdział i czy w ogóle się pojawi? To zależy tylko i wyłącznie od Was. Od Waszego zainteresowania, bo jak wiecie, nie chcę być okrutna, ale zasada jest jedna :

CZYTASZ = KOMENTUJESZ!

Coś jeszcze? Sądzę, iż wszystko już wyraziłam. A! Ogromnie przepraszam za jakikolwiek, chociażby najmniejszy błąd, ale nie jestem maszyną - jestem tylko człowiekiem. Pozdrawiam serdecznie czytelników, do zobaczenia! xx

wtorek, 15 maja 2012

Prolog.


I potem nie było już nic. Tylko ich ciała, spleciona w silnym uścisku pożądania i namiętności.

Raz… dwa… trzy. Obrót, piruet, krok w bok i chwila niepewności. Płytkie oddechy, żadne z nich nie chciało się przyznać, że jeden wsłuchiwał się w rytmiczne bicie serca drugiego. Czy dwie osoby, które w szarej rzeczywistości przeplatanej ironią codzienności, nie łączy nic, poza starym papierosem i butelką gorzkiej wódki, mogą się spełnić po przez pasje, która na dobre uwięziła ich w swoich szponach? Buntownik, którego nie obchodziło nic. Kpił z życia i dziwił się, iż przyszło mu żyć w czasach, gdzie dla pieniędzy brat poderżnąłby gardło bratu, a matka zamordowałaby swe dziecko, tylko po to, by nie mieć w obowiązku wychowania go i patrzenia, jak dorasta. I ona… krucha dziewczyna z biednej dzielnicy. Wzorowa, pod płachtą tego przytłaczającego jej uczucia, nie umiała odnaleźć samej siebie. Z każdym dniem wyczekiwała go w starej sali, by chociaż na chwilę poczuć woń jego skóry i na dobre zatracić się w ruchach jego ciała, które kierowało się tylko i wyłącznie przymusem. Świadomie krzywdził każdy zakamarek jej duszy, słysząc jak głośno nawołuje w rozpaczy. On chciał. Chciał ją ranić, by tylko mieć świadomość, że ma ją przy sobie. By mogła być jego – teraz i na zawsze. 

Taniec – pasja, która codziennie łączy wiele ludzi. Połączyła i też tę dwójkę, pozornie parę ludzi z kompletnie oddalonych od siebie planet. Złączył ich w silnym uczuciu, które zdało się przezwyciężyć wszystko. Śmierć - to jedna rzecz, która mogła ich rozdzielić. Udało jej się…

*-*-*-*
Turururu, witam szanowne państwo. Kolejny blog, kolejne wyzwanie. Nie będę się zbytnio rozpisywać. Znacie mnie lepiej z bloga http://thats-what-makes-you-beautiful.blogspot.com/ , w którym kreuję historię na temat pewnego bromancu. 
Lecz dlaczego zaczęłam pisać to nowe opowiadanie? Dobre pytanie. Może to nagła chęć, potrzeba podzielenia się z Wami uniktaowym pomysłem, jaki mam na te oto opowadanie? A może po prostu zwykłe uwielbienie do pisania zawiłych historii, wymyślania co raz to nowcyh wydarzeń, przeżyć? Miłam wenę, pomysł. Będę się starała tworzyć to, co narodziło się niedawno w mojej małej, roztrzepanej główce. 
Mam nadzieję, że spodoba Wam się delikatna odmienność bloga, ponieważ, nie ukrajmy - nie będzie to kolejna blogerska telenowela, z tysiącem zdrad, powrtótw i ekstraktem słodkiej miłośći. Będzie ciężko i zawile. Sądzę, że niektórych może zaciekawić taki sposób pisania i nastrój opowiadania. Dziękuję serdecznie za komentarze pod bohaterami, wiecie, jak to dla mnie wiele znaczy, WIĘC JEŻELI JUŻ KLIKNIESZ W ADRES MOJEGO BLOGA, TO POŚWIĘĆ MINUTKĘ NA PRZECZYTANIE I SPRAWIENIE, BY NA MOJEJ TWARZY POJAWIŁ SIĘ NIESAMOWTiY UŚMIECH, A MOJE SERDEUSZKO ZACZĘŁO CICHO CHICHOTĆ. Z góry dziękuję i serdecznie pozdrawiam! x