Na początku pragnę ogromnie przeprosić za moją ponad miesieczną nieobecność tutaj. Dużo czynników złożyło się właśnie na to przewinienie. Nie będę Was dłużej zanudzać, gdyż pewnie macie ochotę na dostateczną dawkę dobrego rozdziału. Moim zdaniem, nie mogę Wam tego zapewnić. Ten rozdział jest kompletnie bez sensu, nie zachwyca i nie wyróżnia zupełnie niczym. Ale cóż, jak to mówi Zayn - You Only Live Once. Zapraszam do czytania. Pozdrawiam! xx
Ps. Do pierwszej części rozdziału nie ma podkładu muzycznego. Przepraszam, aczkolwiek nie mogłam znaleźć odpowiedniej nuty, ukazującej panujący tam nastrój.
Ranek. Subtelne prześwity
letniego słońca otuliły nieskazitelną skórę dziewczyny. Uniosła w górę powieki
i już teraz wiedziała, że kolejny raz musi zmierzyć się ze śmiercią, jaką
niesie życie. Spojrzała lekko w górę, na czysto-biały sufit, na którym widniały
wzorki, nakreślone czarną kreseczką. Wcześniej ich nie dostrzegła. Wielu rzeczy
nie dostrzegała.
Ps. Do pierwszej części rozdziału nie ma podkładu muzycznego. Przepraszam, aczkolwiek nie mogłam znaleźć odpowiedniej nuty, ukazującej panujący tam nastrój.
- Jestem – urwał nieco ciszej, przekraczając
próg świeżo pomalowanego mieszkania – Dlaczego śmierdzi tu farbą?
- O, witaj, kochanie. Tata postanowił
przemalować cały dom, odnowić atmosferę. Tak poradził mu psychiatra, wiesz, że
chcemy dla ciebie jak najlepiej… - musnęła soczystymi wargami jego blady policzek,
po czym obróciła go wokół własnej osi i spojrzała w oczy. Była z niego dumna.
- Mamo, ile razy mam ci powtarzać, że już z tym skończyłem? To rozdział zamknięty w
moim życiu i nie chcę do niego powracać, więc uszanuj to! – lekko się
zbulwersował i wyrwał z opiekuńczego uścisku matki. Już miał kierować swe kroki
na wyższe piętro, kiedy to usłyszał głośne nawoływanie jego imienia.
- Liam, czy ty krwawisz?! – niska blondynka
znalazła się u jego boku w ekspresowym tępie. Oplotła dłońmi jego policzki i
spojrzała na rozciętą wargę.
- Zostaw, to nic – szybko obrócił się w stronę
schodków, lecz jego matka nie pozwoliła mu na tak łatwy unik. Pociągnęła go za
rękaw jego przemoczonej bluzy, a on mimowolnie zszedł kilka kroków niżej,
znajdując się tym samym znów na wysokości parteru.
- Siadaj tam, zaraz przyniosę apteczkę. W coś
ty się znowu wpakował? – zmarszczyła brwi, wskazując odpowiednio na kremową
sofę oraz na jego poranione usta. Brunet prychnął pod nosem coś niezrozumiałego
i wykonał to, o co prosiła go matka. Niechętnie zrzucił z siebie mokre nakrycie
jego koszulki, która została doprowadzona do tego stanu przez to niecodzienne zjawisko, nazywane
deszczem.
- Może trochę piec, ale jesteś silny, dasz
radę – kobieta zjawiła się w salonie z białą paczuszką w dłoniach. Usadowiła ją
na śniadaniowym stoliku, po czym zaczęła z niej wyciągać kilka rzeczy najbardziej
potrzebnych do odkażenia powstałej rany. Podeszła do niego z małym flakonikiem
i na bielutki jak śnieg gazik, nalała kilka kropel nieznanej substancji. Przyłożyła
go w szybkością światła do zranionego miejsca, zapewne tak, by ból był jak najmniej
odczuwalny. Jednak się nie udało. Chłopak zacisnął powieki, a jego oczom
ukazała się całkowita ciemność. Musnął ręką delikatny materiał sofy, na której
się znajdował, jego dłonie zadrżały. Niesamowity ból.
- Już, wytrzymaj jeszcze trochę. To płyn na odkażanie – dodała,
kurczowo ściskając w ręku malutki kosmyk materiału. Nie minęło kilka sekund, a
jej ręka zmieniła położenie. Ponownie zanurzyła ją w przeźroczystym opakowaniu,
po czym odkleiła od siebie dwie części tworzywa. Jedną część pozostawiła na
skórze chłopaka, a drugą spokojnie odłożyła na stolik.
- Gotowe, będzie spuchnięte przez kilka najbliższych
dni. Ale przynajmniej mam pewność, że to nie będzie nic poważniejszego – w
końcu zadanie wykonane. Domknęła malutką paczuszkę i usiadła obok półnagiego
syna. Wpatrywała się w niego chwilę – miała nadzieję.
- Dzięki – odburknął. Jego noga gwałtownie
powędrowała jeden krok bliżej, aczkolwiek słowa wypowiedziane z ust mamy nigdy
nie mogły pozostać obojętne.
- Nie skończyłam – założyła ręce na piersi i
bacznie obserwowała każdy, najmniejszy ruch syna. Kiedy dojrzała, że na dobre
usadowił się na swoim miejscu, uznała za wygraną. – Kto cię tak urządził? Liam,
błagam, synku, jestem twoją matką, zważając na twoje wcześniejsze problemy po
prostu muszę znać odpowiedź na to pytanie.
- Nie musisz. To nic wielkiego. Przewróciłem
się na schodkach wywodzących od szkoły. Na moje nieszczęście upadłem na twarz,
stąd ta poraniona warga – tak perfidnie kłamał. Ta treść wydobywała się z jego
ust z tak niezawodną łatwością, iż nikt, kompletnie nikt nie zdołałby się
zorientować, że to tylko aluzja. Chora, posiniaczona, która niesie za sobą
krzyż doświadczenia.
- Liam, przecież wiem, że nie mówisz mi
prawdy. Dlaczego to robisz? Ja chcę ci pomóc, tylko i wyłącznie.
- Nikt nie może mi pomóc – odparł, po czym
zebrał w dłonie swoją t-shirt’kę oraz bluzę i skierował swoje kroki do góry.
Tym razem mu się to udało. Nikt go nie zatrzymywał, ona tego nie robiła.
Wiedziała, że i tak nic nie wskóra.
Usiadł na brzegu
swojego łóżka, wyłożonego tysiącem jedwabistych poduszek. W całym pomieszczeniu
unosił się subtelny zapach wanilii – uwielbiał ją. Spojrzał na wyświetlacz
telefonu komórkowego – dwudziesta trzecia trzydzieści osiem. Droga zajęła mu
ponad dwie godziny. Nie miał pojęcia gdzie się znajdował. Ale teraz jest tu, u
siebie. Leży na łóżku, rozmyślając nad sensem życia. Kochał to robić. Był
inteligentny, zdawał sobie sprawę z wielu rzeczy. Ale nie z tej. Jego serce
znacząco przyśpieszyło, a oddech stał się płytszy – już drugi raz tego dnia.
Myślał o życiu.
O swoim istnieniu. Ile siły każdy z nas musi ukrywać w środku, by przejść przez
wszystkie trudy życia codziennego. Przeszłość, przyszłość, teraźniejszość – te
trzy. Jednak najważniejsza? To, co teraz. Aczkolwiek nie można od tak wymazać
tego, co już było. Wszystkie starania przemijają, kiedy powracają wspomnienia.
Szkaradne, czasem niepotrzebne, ale one nigdy nie przeminą. Tylko one
pozostaną. Teraz i na wieki.
To był moment,
chwila, która utkwiła bardzo głęboko. Jeden wieczór zmienił wszystkie plany,
przeistoczył rzeczy oczywiste w kłamstwo, z
którego nie dało się wybrnąć. Niby kilka zrzutów, jak się potem okazało
– piętnaście gramów piekła. Jedna dziurka, zaraz potem druga. Wdech, wydech i
raj, który niósł za sobą bagaż ponadprzeciętnych konsekwencji. Na początku nie
zdawał sobie sprawy z tego, przez jaki tartar będzie musiał przebrnąć, uczyć
się żyć z jego bliskością. Z czasem organizm pragnął więcej, mało tego, on
żądał kolejnej dawki tego świństwa, które tylko go zabijało. Zabawa? Niewinna.
Łamiesz zasady, nie słuchasz rodziców, żyjesz tak, jak chcesz. Mu się to nie
opłaciło.
Wpadł w nałóg, z
którego sideł nie mógł wyszarpać swojej duszy przez długi okres. Ale w końcu mu
się udało. Zrobił to. Obiecał sobie, rodzicom, wszystkim dookoła, iż już nigdy
więcej nie sięgnie po ten jednogodzinny raj. Ale to znów powróciło. Pragnienie
i te uczucie kompletnej bezradności. Wraz z tym powróciły kolejne problemy, których
tym razem tak łatwo nie zostawi za sobą i powie „dość, kończę z tym”. Pewnego
dnia przyjdzie i go zabije. Zabije też wszystkich dookoła. Ludzi, których
kochał, kocha i będzie kochał. Nie zlituje się nawet nad jednym, słabym sercem.
Rozetnie wszystkie zmysły i poszatkuje na kawałeczki jakiekolwiek marzenia i
pragnienia. A wtedy nie będzie już ratunku oraz szans na lepsze życie. To
wszystko się skończy. Kiedyś.
Krople deszczu delikatnie przygrywały ku jego
uchu. Wtedy wiedział, że wszystko już skończone. Nakrył się tworzywem kołdry, a
głowę wpuścił w obwód poduszki. Rzęsista ulewa zawsze zapowiadała dobrą pogodę
nazajutrz. Trzeba się przygotować. Jutro nowy dzień. Jeden, z ostatnich dni
roku szkolnego. Trzeba to dobrze wykorzystać. Zdecydowanie.
Plan na dzisiaj?
Przeżyć. A może jednak nie. Może pozwolić na to, aby jej dni dobiegły końca.
Aby wszystko to, przez co przechodzi od dwóch lat w końcu się skończyło.
Prysnęło jak bańka mydlana, swobodnie unosząca się na rześkim powietrzu.
Nie. Jest silna?
Da sobie radę. Ma dopiero dziewiętnaście lat – całe, chore życie przed sobą.
Łudziła się bezsensownie, iż może tym razem będzie inaczej.
Dłonią
delikatnie przejechała po miękkim materiale prześcieradła. Zatrzymała w silnym
uścisku jego skrawek, a przymykając na chwilę oczy zdała sobie sprawę, iż znów
to zrobiła. To uzależnienie. Wypuściła z zagłębienia dłoni jedwab, który już od
dobrych paru minut miętoliła bezsensownie. Przecież w końcu musi zmierzyć się z
rzeczywistością, a ona miała na imię godzina siódma siedem - poniedziałek.
Wysunęła jedną
nogę spod obwodu pierza – niesamowity chłód. Druga? Niewiele lepiej. Jednym
ruchem ręki sięgnęła po za duży szlafrok, usadowiony na górnym regale półeczki.
Rozwinęła go na całej długości i przyodziała na swoje zmęczone ciało. Obwiązała
swoją talię cieniutkim paseczkiem znajdującym się na tej wysokości ciała.
Spojrzała w
lustro. Kim ona była? Oszukiwała wszystkich dookoła, a przede wszystkim
najważniejszą jednostkę – samą siebie. Przetarła zaparowaną powierzchnię i
zobaczyła, iż po jej policzku spływa łza. Prawie niewidzialna, nieskazitelna.
Ani drgnęła. Nie poczuła jej. To zjawisko było codziennością, już przyzwyczaiła
się do tego subtelnego dotyku nawilżonych policzków, które jeszcze, całkiem
niedawno, oblewały się soczystą czerwienią.
Jej twarz otulił
właśnie letni strumień ciepła. Opuszkiem palca przejeżdżała przez każde, nawet
najmniejsze zagłębienie, chcąc jak najdłużej pozostać w kontakcie z tą
naturalnością. Zakręciła kurki i jeszcze raz spojrzała przed siebie. Perfidnie
kłamała.
Pochwyciwszy w
swoje żylaste dłonie wyrób włókienniczy, doprowadziła do całkowitego sucha
każdy zakamarek twarzy, szyi oraz dekoltu. Spięła elastyczną gumką swoje długie
kosmyki włosów w gruby warkocz, który po zaleceniu śmiało będzie prezentował
się na prawej stronie jej klatki piersiowej. Poranna toaleta – pierwszy stopień
codziennej rutyny? Zaliczony.
Niepewnie
kroczyła po starych, skrzypiących panelach, co chwila rozglądając się wokół.
Gwałtownie rozszerzyła kaszmirowe zasłony, a jej oczy zostały porażone jeszcze
większą jasnością. Momentalnie obróciła głowę do tyłu, by choć na chwilę
uchronić się przed niemiłosiernymi smugami porannej światłości, które nie
dawały za wygraną. W końcu się oswoiła i spojrzała na cudowną panoramę
spiesznego Miasta Aniołów. Każdy gdzieś dążył, do czegoś. Pragnął zdobyć
najwyższe cele, podnosić szczeble barierek ambicji. A ona? Nie wiedziała, kim
jest. Kim chcę być. Albo… kim kiedyś była.
Bezczelnie
pociągnęła za gruby warkocz, przerzucając go na drugą stronę i oddaliła się z miejsca tymczasowej
obserwacji. Kiedy znalazła się w obwodzie jej malutkiej komody, oplotła zimnymi
dłońmi miękką tkaninę szarej bluzy. Chwilę potem znalazła się ona na
wyziębionym ciele uzależnionej. Jej miednicę z każdej strony obiegły czarne,
markowe dżinsy. Przez jej głowę znów przemknęło kilka nieskazitelnych
wspomnień. Czasy, kiedy było dobrze. Kiedy wszystko było lepsze.
Jeszcze tylko
kilkanaście minut, wskazówki brną przed siebie. Umysł wiruje, świat się
zatrzymuje. Czy to koniec? Nie, to dopiero początek.
Pochwyciwszy w
dłonie swój plecak, utkany tylko i wyłącznie z czarnego, jedwabnego tworzywa,
zakluczyła drzwi swojego pokoju i ruszyła przed siebie.
Wiedziała, iż
nie ma na co liczyć. Nie zatrzymała ani swego pośpiesznego kroku, by choć na
chwilę znów zaczął łudzić się, że kogoś ma. Że przed wyjściem do „więzienia”
młodych ludzi, może przyjść i powiedzieć, że kogoś kocha. Znów to samo.
Niespełnione sny. Dobijające ambicje.
Chciała kochać.
Tak cholernie wymagała, aby ktoś nauczył ją, jak kochać. Pragnęła się czuć
kochana. Teraz i na zawsze. Mieć poczucie, iż ktoś zawsze będzie czekał. By
przytulić. By pocałować. By zatrzymać w ramionach. By powiedzieć, że jest
najważniejsza. I nic innego się nie liczy. By móc poczuć smak tego, co przynosi
życie w więzi miłości. Zamknąć oczy, by
poczuć słodki oddech, który przyciąga pragnienie. A je zaspokaja tylko
jedno.
Przedarła się
przez grupkę zamężnych typków, codziennie rano czyhających pod jej kamienicą.
Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak często ociera się o świadomą śmierć.
Powoli wyjęła z
tylnej kieszeni spodni malutki, mosiężny
kluczyk, by chwilę potem odkluczyć z sideł zabezpieczenia jej białego rumaka – zabytkowy
rower górski.
A teraz
beztrosko przemierzała każdy zakątek Los Angeles. Ciepła, czerwcowa fala
subtelnego powietrze delikatnie otulała cerę dziewczyny. Spokój i opanowanie.
Wyrwała się z gąszczu niebezpieczeństwa, w końcu jest wolna. Wiatr co chwila
wprawiał w mozolny ruch korony wysokich palm, które obwodziły wyznaczoną trasę
dla „rowerzystów”. Spoglądała przez siebie, nie zważając uwagi na nic. Bo to
jedyny moment, kiedy może robić coś sama dla siebie. Uwielbia to.
Skręciła w jedną
z uliczek, a jej słuch oblał się nieznośnym rumorem. Autobus wydał z siebie
charakterystyczny odzew, a z jego wnętrza raz po raz zaczęli wyparowywać
zagorzali nastolatkowie.
Rozeszli się we
wiadomym kierunku, a jej ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz zachwiania
psychicznego, kiedy zorientowała się, iż na jej kościstym ramieniu ktoś pozostawił
wiadomy ślad.
Potem ujrzała
już tylko czerwony gąszcz idealnie
ułożonych pasem, pod którymi ukrywały się błyszczące światełka, żwawo
przypominające o swoim istnieniu. Zachęciła ją szczerym uśmiechem, a z jej ust,
naznaczonym śmiało czerwoną szminką, zaczęły wydobywać się następujące słowa:
- Siemasz, Av! –
niemalże krzyknęła wprost do jej ucha, a ona znów wzdrygnęła się
niespodziewanie. – No, no, no! Budzimy się, nie przesadzaj, patrz, jaki mamy
piękny dzień, trzeba go wykorzystać! Tylko pięć, błogosławionych lekcji, potem
upragniona wolność, słyszysz to? Koniecznie musimy zajrzeć dzisiaj na salę, Tri
ma dla nas nowy układ, a Ethan jest w pełnej gotowości, rozmawiałam z nim
dzisiaj rano. Jest bardzo podekscytowany, a Ty nie mo-
- Cee, błagam,
wystarczy. Dotarło do mnie. Nigdy nie
dasz za wygraną, prawda? – spojrzała na nią spode łba, po czym wydęła
bezczelnie wargi.
- Jestem uparta, znasz mnie dobrze. Lepiej,
niż ktokolwiek. Zastanowiłaś się nad moją wczorajszą propozycją? –
czerwonowłosa oddaliła się kilka kroków wstecz, aby spocząć na małym,
kamienistym murku, na którym tak bardzo lubiły wspominać stare, dobre czasy.
Ava naciągnęła
materiał szarej, ogromnej bluzy, wciąż nasiąkniętej zapachem jego alfonsofskich
perfum, którymi tak bardzo lubił przyozdabiać swe idealne ciało.
W jej myślach,
na małych, kolorowych, ale nie tylko karteczkach, rozpoczęło się przewijanie
wspomnieć i uczuć. Przypomniała sobie cały wczorajszy dzień, od świtu, aż po
zmrok.
Przymrużyła
oczy, kiedy to karteczka z napisem „Tajemniczy Nieznajomy” właśnie wkroczyła w
punkt kulminacyjny i to właśnie na niej skupiła się cała jej uwaga. Czas.
Powróciła do
świata żywych dopiero w momencie, kiedy usłyszała szelest podnoszonego wieczka
opakowania jej małych dzieciątek.
- Bierz i nie gadaj – wsunęła pod jej dłoń
jedną, białą dawkę śmiertelnej nikotyny. Ciemnowłosa włożyła go do wnętrza
warg, po czym po pierwszym zaciągnięciu się była prawie pewna, że to nie jedyny
dzisiejszego dnia.
Po wpuszczeniu
do każdego zakamarku duszy tej niszczącej substancji, obwiodła wzrokiem całą
instytucje edukacyjną.
- Niezła rudera, co? – wyjęła papierosa, po
czym strzepnęła nadmiar pyłku tytoniowego osadzającego się na niespełna
niedopałku.
- Nie zmieniaj tematu i tak za często ci na to
pozwalam. Naprawdę sądzisz, że jestem aż tak… głupia?
- Grace, przecież wiesz, że uważam cię za
jedną z najmądrzejszych osób na tej planecie. Może nawet mądrzejszą niż sam pan
Anstain! Brakuje ci tylko tak cudownej szopki na głowie i wyglądowo będziesz
mogła mu dorównać.
- Och, Ava! Jesteś okropna! Wciąż drążymy ten
sam wątek, a ty dalej nie wypowiedziałaś się ani słowem.
- Nie przyszło ci do głowy, że może ja nie
chcę go ciągnąć?
- To zakończ to
raz, na zawsze. Czemu tak bardzo się tego boisz?
- Ja i strach? Porównujesz dwie odległe
planety.
- Boisz się, jak nikt. Sikasz ze strachu,
kiedy przypadkiem wypchnie mi się na język słowo „przeprowadzka” i
„uzależnienie”.
- Cicho bądź – jej źrenice się rozszerzyły tak
samo szybko, jak jej głowa zaczęła się obracać na wszystkie możliwe kierunki.
- Widzisz? Za każdym razem to samo. Dlaczego
tak bardzo nie chcesz sobie pomóc?
- Nie wiem – umilkła, próbując znaleźć
jakiekolwiek sensowne wytłumaczenie do zaistniałej sytuacji. Kiedy zorientowała
się, iż nie ma już ratunku, momentalnie zeskoczyła z tymczasowego miejsca
spoczynku, odrzuciła totalny niedopałek szluga na zielonkawą trawę i spojrzała
niepewnie na Grace, oczekując jej reakcji.
- Nie odpuszczę ci. Do końca życia. Pamiętaj,
na treningu dam znać o sobie.
Cee znalazła się
u jej boku, by chwilę potem śledzić każdy ruch MycCarthy z przeszywającym od
środka zapałem. Kilka chwil kierowały się w stronę domniemanego celu, by potem
znaleźć się już we wnętrzu klasowej celi, gdzie wszyscy czekali tylko na to,
aby ich głośny wybawiciel dał się we znaki.
- Nie gadaj, że dałeś się lasce! – z ust Matta
wydobył się nieznośny wydźwięk ironicznego śmiechu, który miał tylko i
wyłącznie za zadanie wywołać z nim totalną bezwartościowość; poniżyć go. Chłopak
odchylił głowę o tyłu, spuścił nogę w dół, a ona stąpnęła z niesamowitą siłą na
lodowate podłoże.
- Jesteś żałosny – wycedził, a jego pięść
idealnie złożyła się w całość. Przybliżył się do niego niebezpiecznie blisko;
ten czuł oddech przyjaciela na szyi. Jego oczy lądowały na przypadkowych
punktach, a nosem wodził za zapachem świeżego powietrza. – Idziemy.
Szkolny
dzwonek rozległ się na powierzchni
całego budynku, a on odetchnął z ulgą.
Krążył za nimi,
w duchu modląc się, aby ten dzień zakończył się właśnie dziś, właśnie tutaj. Za
dużo. Zdecydowanie.
Ledwo słyszalny
zgrzyt, zapoczątkował ciężki proces, jakim było otwarcie stalowych bram
pracowni biologicznej. Pilnie strzeżonej, repliki szkieletu samego Michaela
Faradaya nie zdobywa się na porannym bazarku, na jednej z Los Angeles’owskich ulic.
Wszyscy
skierowali się na swoje miejsca – on również. Usiadł na mało stabilnym stołku i
przeszyły go dreszcze; jak zwykle tutaj. Spojrzał w bok i dostrzegł mają
iskierkę nadziei. Czterdzieści pięć minut. To mało. Jest silny, zapewne da radę.
Tępo wlepiał
wzrok w ciemno-zielony punkt, zawieszony na karmelowej ścianie. Jego myśli
odbiegły. Mrużył powieki, co chwila spoglądając na malutką szybkę, pod którą
tykały dwie wskazówki wolności. Kiedy to dobiegnie końca?
- Stary, kiedyś
dałbyś się pokroić za chociażby pięć
gramów czystej kokainy, a teraz patrzysz na tę drobniutką wybawicielkę, jakbyś
co najmniej ducha zobaczył – prychnął, a jego odzew gardłowy mógł zwiastować
tylko zdenerwowanie i irytację.
- Skończyłem z tym – oparty o kamienisty mur,
zacisnął szczelnie obie pięści, na wznak lekkiego zakłopotania. Jego miarowy
oddech zaczął tracić swoją stałą formę.
- Ta, patrz, a tam leci Jezus! – palec
Richarda uniósł się w górę, tak samo jak jego głowa. Jego chichot wywoływał
dreszcze na ciele Paynea, już drugi raz. – Masz jedną działkę i nie mów nic,
oddasz później.
- Ale ja naprawdę nie chcę, nie musiałeś się
fatygować, Matt.
- Och, ależ tak. Bierz, zanim zaczniemy
rozmawiać inaczej – podsunął mu przeźroczyste opakowanie, z białym, sypkim
proszkiem w środku, wprost pod jego lśniące tęczówki. Liam odsunął się kilka
kroków w tył, a jego ręce przybrały zupełnie inny kształt.
- Muszę już lecieć, pogadamy jutro, albo
spotkamy się w szopie. Na razie – pochwyciwszy w swoje wystarczająco już
zwilżone dłonie dwa ramiączka szorstkiego włókna, zaczął przesuwać swoje stopy
po twardym gruncie, co zapoczątkowało głośny odgłos, wydawany przez podeszwę
jego obuwia.
- Hola, hola,
panie Payne, gdzież to się pan tak spieszy? Chyba jeszcze wszystkiego sobie nie
wyjaśniliśmy…
Rytm jego serca
przybrał na częstotliwości. Znów musiał się z tym zmierzyć. Czy to ma sens?
*~*~*~*
Przepraszam, jeszcze raz! Rozdział stanowczo za krótki. Powód? Totalny zastój twórczy. Nie umiałam nic stworzyć od ponad trzech tygodnii, utkwiłam w martwym punkcie pod koniec rozdziału i postanowiłam, że tak właśnie go zakończę. Możecie poczuć lekki niedosyt - ja też go odczuwam, zawiodłam się. Podjęłam się zdecydowanie za trudnego zadania, któremu nie wiem, czy podołam - miejmy nadzieję, że wytrwam do końca.
Skarby moje kochane, patrzę na to pozytywnie! Postaram się teraz pisać jak najczęściej. W końcu co się zbliża? Koniec roku szkolnego! W wakacje moja wena przybiera na sile, więc możecie się spodziewać niemożliwego. Pamiętajcie:
Czytasz = Komentujesz!
Ech. Mam nadzieję, że chociaż Wam się spodoba. Liczę na Was. Kochani, do zobaczenia niedługo! #lotsoflove. xx