sobota, 23 czerwca 2012

Chapter two.

Na początku pragnę ogromnie przeprosić za moją ponad miesieczną nieobecność tutaj. Dużo czynników złożyło się właśnie na to przewinienie. Nie będę Was dłużej zanudzać, gdyż pewnie macie ochotę na dostateczną dawkę dobrego rozdziału. Moim zdaniem, nie mogę Wam tego zapewnić. Ten rozdział jest kompletnie bez sensu, nie zachwyca i nie wyróżnia zupełnie niczym. Ale cóż, jak to mówi Zayn - You Only Live Once. Zapraszam do czytania. Pozdrawiam! xx

Ps. Do pierwszej części rozdziału nie ma podkładu muzycznego. Przepraszam, aczkolwiek nie mogłam znaleźć odpowiedniej nuty, ukazującej panujący tam nastrój.


 
-  Jestem – urwał nieco ciszej, przekraczając próg świeżo pomalowanego mieszkania – Dlaczego śmierdzi tu farbą?
 - O, witaj, kochanie. Tata postanowił przemalować cały dom, odnowić atmosferę. Tak poradził mu psychiatra, wiesz, że chcemy dla ciebie jak najlepiej… - musnęła soczystymi wargami jego blady policzek, po czym obróciła go wokół własnej osi i spojrzała w oczy. Była z niego dumna. 
 - Mamo, ile razy mam ci powtarzać, że już  z tym skończyłem? To rozdział zamknięty w moim życiu i nie chcę do niego powracać, więc uszanuj to! – lekko się zbulwersował i wyrwał z opiekuńczego uścisku matki. Już miał kierować swe kroki na wyższe piętro, kiedy to usłyszał głośne nawoływanie jego imienia.
 - Liam, czy ty krwawisz?! – niska blondynka znalazła się u jego boku w ekspresowym tępie. Oplotła dłońmi jego policzki i spojrzała na rozciętą wargę.
 - Zostaw, to nic – szybko obrócił się w stronę schodków, lecz jego matka nie pozwoliła mu na tak łatwy unik. Pociągnęła go za rękaw jego przemoczonej bluzy, a on mimowolnie zszedł kilka kroków niżej, znajdując się tym samym znów na wysokości parteru.
 - Siadaj tam, zaraz przyniosę apteczkę. W coś ty się znowu wpakował? – zmarszczyła brwi, wskazując odpowiednio na kremową sofę oraz na jego poranione usta. Brunet prychnął pod nosem coś niezrozumiałego i wykonał to, o co prosiła go matka. Niechętnie zrzucił z siebie mokre nakrycie jego koszulki, która została doprowadzona do tego stanu  przez to niecodzienne zjawisko, nazywane deszczem.  
 - Może trochę piec, ale jesteś silny, dasz radę – kobieta zjawiła się w salonie z białą paczuszką w dłoniach. Usadowiła ją na śniadaniowym stoliku, po czym zaczęła z niej wyciągać kilka rzeczy najbardziej potrzebnych do odkażenia powstałej rany. Podeszła do niego z małym flakonikiem i na bielutki jak śnieg gazik, nalała kilka kropel nieznanej substancji. Przyłożyła go w szybkością światła do zranionego miejsca, zapewne tak, by ból był jak najmniej odczuwalny. Jednak się nie udało. Chłopak zacisnął powieki, a jego oczom ukazała się całkowita ciemność. Musnął ręką delikatny materiał sofy, na której się znajdował, jego dłonie zadrżały. Niesamowity ból.
 - Już, wytrzymaj jeszcze  trochę. To płyn na odkażanie – dodała, kurczowo ściskając w ręku malutki kosmyk materiału. Nie minęło kilka sekund, a jej ręka zmieniła położenie. Ponownie zanurzyła ją w przeźroczystym opakowaniu, po czym odkleiła od siebie dwie części tworzywa. Jedną część pozostawiła na skórze chłopaka, a drugą spokojnie odłożyła na stolik.
 - Gotowe, będzie spuchnięte przez kilka najbliższych dni. Ale przynajmniej mam pewność, że to nie będzie nic poważniejszego – w końcu zadanie wykonane. Domknęła malutką paczuszkę i usiadła obok półnagiego syna. Wpatrywała się w niego chwilę – miała nadzieję.
 - Dzięki – odburknął. Jego noga gwałtownie powędrowała jeden krok bliżej, aczkolwiek słowa wypowiedziane z ust mamy nigdy nie mogły pozostać obojętne.
 - Nie skończyłam – założyła ręce na piersi i bacznie obserwowała każdy, najmniejszy ruch syna. Kiedy dojrzała, że na dobre usadowił się na swoim miejscu, uznała za wygraną. – Kto cię tak urządził? Liam, błagam, synku, jestem twoją matką, zważając na twoje wcześniejsze problemy po prostu muszę znać odpowiedź na to pytanie.
 - Nie musisz. To nic wielkiego. Przewróciłem się na schodkach wywodzących od szkoły. Na moje nieszczęście upadłem na twarz, stąd ta poraniona warga – tak perfidnie kłamał. Ta treść wydobywała się z jego ust z tak niezawodną łatwością, iż nikt, kompletnie nikt nie zdołałby się zorientować, że to tylko aluzja. Chora, posiniaczona, która niesie za sobą krzyż doświadczenia.
 - Liam, przecież wiem, że nie mówisz mi prawdy. Dlaczego to robisz? Ja chcę ci pomóc, tylko i wyłącznie.
 - Nikt nie może mi pomóc – odparł, po czym zebrał w dłonie swoją t-shirt’kę oraz bluzę i skierował swoje kroki do góry. Tym razem mu się to udało. Nikt go nie zatrzymywał, ona tego nie robiła. Wiedziała, że i tak nic nie wskóra.
Usiadł na brzegu swojego łóżka, wyłożonego tysiącem jedwabistych poduszek. W całym pomieszczeniu unosił się subtelny zapach wanilii – uwielbiał ją. Spojrzał na wyświetlacz telefonu komórkowego – dwudziesta trzecia trzydzieści osiem. Droga zajęła mu ponad dwie godziny. Nie miał pojęcia gdzie się znajdował. Ale teraz jest tu, u siebie. Leży na łóżku, rozmyślając nad sensem życia. Kochał to robić. Był inteligentny, zdawał sobie sprawę z wielu rzeczy. Ale nie z tej. Jego serce znacząco przyśpieszyło, a oddech stał się płytszy – już drugi raz tego dnia.
Myślał o życiu. O swoim istnieniu. Ile siły każdy z nas musi ukrywać w środku, by przejść przez wszystkie trudy życia codziennego. Przeszłość, przyszłość, teraźniejszość – te trzy. Jednak najważniejsza? To, co teraz. Aczkolwiek nie można od tak wymazać tego, co już było. Wszystkie starania przemijają, kiedy powracają wspomnienia. Szkaradne, czasem niepotrzebne, ale one nigdy nie przeminą. Tylko one pozostaną. Teraz i na wieki.
To był moment, chwila, która utkwiła bardzo głęboko. Jeden wieczór zmienił wszystkie plany, przeistoczył rzeczy oczywiste w kłamstwo, z  którego nie dało się wybrnąć. Niby kilka zrzutów, jak się potem okazało – piętnaście gramów piekła. Jedna dziurka, zaraz potem druga. Wdech, wydech i raj, który niósł za sobą bagaż ponadprzeciętnych konsekwencji. Na początku nie zdawał sobie sprawy z tego, przez jaki tartar będzie musiał przebrnąć, uczyć się żyć z jego bliskością. Z czasem organizm pragnął więcej, mało tego, on żądał kolejnej dawki tego świństwa, które tylko go zabijało. Zabawa? Niewinna. Łamiesz zasady, nie słuchasz rodziców, żyjesz tak, jak chcesz. Mu się to nie opłaciło.
Wpadł w nałóg, z którego sideł nie mógł wyszarpać swojej duszy przez długi okres. Ale w końcu mu się udało. Zrobił to. Obiecał sobie, rodzicom, wszystkim dookoła, iż już nigdy więcej nie sięgnie po ten jednogodzinny raj. Ale to znów powróciło. Pragnienie i te uczucie kompletnej bezradności. Wraz z tym powróciły kolejne problemy, których tym razem tak łatwo nie zostawi za sobą i powie „dość, kończę z tym”. Pewnego dnia przyjdzie i go zabije. Zabije też wszystkich dookoła. Ludzi, których kochał, kocha i będzie kochał. Nie zlituje się nawet nad jednym, słabym sercem. Rozetnie wszystkie zmysły i poszatkuje na kawałeczki jakiekolwiek marzenia i pragnienia. A wtedy nie będzie już ratunku oraz szans na lepsze życie. To wszystko się skończy. Kiedyś.
 Krople deszczu delikatnie przygrywały ku jego uchu. Wtedy wiedział, że wszystko już skończone. Nakrył się tworzywem kołdry, a głowę wpuścił w obwód poduszki. Rzęsista ulewa zawsze zapowiadała dobrą pogodę nazajutrz. Trzeba się przygotować. Jutro nowy dzień. Jeden, z ostatnich dni roku szkolnego. Trzeba to dobrze wykorzystać. Zdecydowanie.



 Ranek. Subtelne prześwity letniego słońca otuliły nieskazitelną skórę dziewczyny. Uniosła w górę powieki i już teraz wiedziała, że kolejny raz musi zmierzyć się ze śmiercią, jaką niesie życie. Spojrzała lekko w górę, na czysto-biały sufit, na którym widniały wzorki, nakreślone czarną kreseczką. Wcześniej ich nie dostrzegła. Wielu rzeczy nie dostrzegała. 
Plan na dzisiaj? Przeżyć. A może jednak nie. Może pozwolić na to, aby jej dni dobiegły końca. Aby wszystko to, przez co przechodzi od dwóch lat w końcu się skończyło. Prysnęło jak bańka mydlana, swobodnie unosząca się na rześkim powietrzu.
Nie. Jest silna? Da sobie radę. Ma dopiero dziewiętnaście lat – całe, chore życie przed sobą. Łudziła się bezsensownie, iż może tym razem będzie inaczej.
Dłonią delikatnie przejechała po miękkim materiale prześcieradła. Zatrzymała w silnym uścisku jego skrawek, a przymykając na chwilę oczy zdała sobie sprawę, iż znów to zrobiła. To uzależnienie. Wypuściła z zagłębienia dłoni jedwab, który już od dobrych paru minut miętoliła bezsensownie. Przecież w końcu musi zmierzyć się z rzeczywistością, a ona miała na imię godzina siódma siedem - poniedziałek.
Wysunęła jedną nogę spod obwodu pierza – niesamowity chłód. Druga? Niewiele lepiej. Jednym ruchem ręki sięgnęła po za duży szlafrok, usadowiony na górnym regale półeczki. Rozwinęła go na całej długości i przyodziała na swoje zmęczone ciało. Obwiązała swoją talię cieniutkim paseczkiem znajdującym się na tej wysokości ciała.
Spojrzała w lustro. Kim ona była? Oszukiwała wszystkich dookoła, a przede wszystkim najważniejszą jednostkę – samą siebie. Przetarła zaparowaną powierzchnię i zobaczyła, iż po jej policzku spływa łza. Prawie niewidzialna, nieskazitelna. Ani drgnęła. Nie poczuła jej. To zjawisko było codziennością, już przyzwyczaiła się do tego subtelnego dotyku nawilżonych policzków, które jeszcze, całkiem niedawno, oblewały się soczystą czerwienią.
Jej twarz otulił właśnie letni strumień ciepła. Opuszkiem palca przejeżdżała przez każde, nawet najmniejsze zagłębienie, chcąc jak najdłużej pozostać w kontakcie z tą naturalnością. Zakręciła kurki i jeszcze raz spojrzała przed siebie. Perfidnie kłamała.
Pochwyciwszy w swoje żylaste dłonie wyrób włókienniczy, doprowadziła do całkowitego sucha każdy zakamarek twarzy, szyi oraz dekoltu. Spięła elastyczną gumką swoje długie kosmyki włosów w gruby warkocz, który po zaleceniu śmiało będzie prezentował się na prawej stronie jej klatki piersiowej. Poranna toaleta – pierwszy stopień codziennej rutyny? Zaliczony.
Niepewnie kroczyła po starych, skrzypiących panelach, co chwila rozglądając się wokół. Gwałtownie rozszerzyła kaszmirowe zasłony, a jej oczy zostały porażone jeszcze większą jasnością. Momentalnie obróciła głowę do tyłu, by choć na chwilę uchronić się przed niemiłosiernymi smugami porannej światłości, które nie dawały za wygraną. W końcu się oswoiła i spojrzała na cudowną panoramę spiesznego Miasta Aniołów. Każdy gdzieś dążył, do czegoś. Pragnął zdobyć najwyższe cele, podnosić szczeble barierek ambicji. A ona? Nie wiedziała, kim jest. Kim chcę być. Albo… kim kiedyś była.
Bezczelnie pociągnęła za gruby warkocz, przerzucając go na drugą stronę  i oddaliła się z miejsca tymczasowej obserwacji. Kiedy znalazła się w obwodzie jej malutkiej komody, oplotła zimnymi dłońmi miękką tkaninę szarej bluzy. Chwilę potem znalazła się ona na wyziębionym ciele uzależnionej. Jej miednicę z każdej strony obiegły czarne, markowe dżinsy. Przez jej głowę znów przemknęło kilka nieskazitelnych wspomnień. Czasy, kiedy było dobrze. Kiedy wszystko było lepsze.
Jeszcze tylko kilkanaście minut, wskazówki brną przed siebie. Umysł wiruje, świat się zatrzymuje. Czy to koniec? Nie, to dopiero początek.
Pochwyciwszy w dłonie swój plecak, utkany tylko i wyłącznie z czarnego, jedwabnego tworzywa, zakluczyła drzwi swojego pokoju i ruszyła przed siebie.
Wiedziała, iż nie ma na co liczyć. Nie zatrzymała ani swego pośpiesznego kroku, by choć na chwilę znów zaczął łudzić się, że kogoś ma. Że przed wyjściem do „więzienia” młodych ludzi, może przyjść i powiedzieć, że kogoś kocha. Znów to samo. Niespełnione sny. Dobijające ambicje.
Chciała kochać. Tak cholernie wymagała, aby ktoś nauczył ją, jak kochać. Pragnęła się czuć kochana. Teraz i na zawsze. Mieć poczucie, iż ktoś zawsze będzie czekał. By przytulić. By pocałować. By zatrzymać w ramionach. By powiedzieć, że jest najważniejsza. I nic innego się nie liczy. By móc poczuć smak tego, co przynosi życie w więzi miłości. Zamknąć oczy, by  poczuć słodki oddech, który przyciąga pragnienie. A je zaspokaja tylko jedno.
Przedarła się przez grupkę zamężnych typków, codziennie rano czyhających pod jej kamienicą. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak często ociera się o świadomą śmierć.
Powoli wyjęła z tylnej kieszeni spodni  malutki, mosiężny kluczyk, by chwilę potem odkluczyć z sideł zabezpieczenia jej białego rumaka – zabytkowy rower górski.
A teraz beztrosko przemierzała każdy zakątek Los Angeles. Ciepła, czerwcowa fala subtelnego powietrze delikatnie otulała cerę dziewczyny. Spokój i opanowanie. Wyrwała się z gąszczu niebezpieczeństwa, w końcu jest wolna. Wiatr co chwila wprawiał w mozolny ruch korony wysokich palm, które obwodziły wyznaczoną trasę dla „rowerzystów”. Spoglądała przez siebie, nie zważając uwagi na nic. Bo to jedyny moment, kiedy może robić coś sama dla siebie. Uwielbia to.
Skręciła w jedną z uliczek, a jej słuch oblał się nieznośnym rumorem. Autobus wydał z siebie charakterystyczny odzew, a z jego wnętrza raz po raz zaczęli wyparowywać zagorzali nastolatkowie.
Rozeszli się we wiadomym kierunku, a jej ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz zachwiania psychicznego, kiedy zorientowała się, iż na jej kościstym ramieniu ktoś pozostawił wiadomy ślad.
Potem ujrzała już tylko czerwony gąszcz  idealnie ułożonych pasem, pod którymi ukrywały się błyszczące światełka, żwawo przypominające o swoim istnieniu. Zachęciła ją szczerym uśmiechem, a z jej ust, naznaczonym śmiało czerwoną szminką, zaczęły wydobywać się następujące słowa:
- Siemasz, Av! – niemalże krzyknęła wprost do jej ucha, a ona znów wzdrygnęła się niespodziewanie. – No, no, no! Budzimy się, nie przesadzaj, patrz, jaki mamy piękny dzień, trzeba go wykorzystać! Tylko pięć, błogosławionych lekcji, potem upragniona wolność, słyszysz to? Koniecznie musimy zajrzeć dzisiaj na salę, Tri ma dla nas nowy układ, a Ethan jest w pełnej gotowości, rozmawiałam z nim dzisiaj rano. Jest bardzo podekscytowany, a Ty nie mo-
- Cee, błagam, wystarczy. Dotarło do mnie.  Nigdy nie dasz za wygraną, prawda? – spojrzała na nią spode łba, po czym wydęła bezczelnie wargi.
 - Jestem uparta, znasz mnie dobrze. Lepiej, niż ktokolwiek. Zastanowiłaś się nad moją wczorajszą propozycją? – czerwonowłosa oddaliła się kilka kroków wstecz, aby spocząć na małym, kamienistym murku, na którym tak bardzo lubiły wspominać stare, dobre czasy.
Ava naciągnęła materiał szarej, ogromnej bluzy, wciąż nasiąkniętej zapachem jego alfonsofskich perfum, którymi tak bardzo lubił przyozdabiać swe idealne ciało.
W jej myślach, na małych, kolorowych, ale nie tylko karteczkach, rozpoczęło się przewijanie wspomnieć i uczuć. Przypomniała sobie cały wczorajszy dzień, od świtu, aż po zmrok.
Przymrużyła oczy, kiedy to karteczka z napisem „Tajemniczy Nieznajomy” właśnie wkroczyła w punkt kulminacyjny i to właśnie na niej skupiła się cała jej uwaga. Czas.
Powróciła do świata żywych dopiero w momencie, kiedy usłyszała szelest podnoszonego wieczka opakowania jej małych dzieciątek.
 - Bierz i nie gadaj – wsunęła pod jej dłoń jedną, białą dawkę śmiertelnej nikotyny. Ciemnowłosa włożyła go do wnętrza warg, po czym po pierwszym zaciągnięciu się była prawie pewna, że to nie jedyny dzisiejszego dnia.
Po wpuszczeniu do każdego zakamarku duszy tej niszczącej substancji, obwiodła wzrokiem całą instytucje edukacyjną.
 - Niezła rudera, co? – wyjęła papierosa, po czym strzepnęła nadmiar pyłku tytoniowego osadzającego się na niespełna niedopałku.
 - Nie zmieniaj tematu i tak za często ci na to pozwalam. Naprawdę sądzisz, że jestem aż tak… głupia?
 - Grace, przecież wiesz, że uważam cię za jedną z najmądrzejszych osób na tej planecie. Może nawet mądrzejszą niż sam pan Anstain! Brakuje ci tylko tak cudownej szopki na głowie i wyglądowo będziesz mogła mu dorównać.
 - Och, Ava! Jesteś okropna! Wciąż drążymy ten sam wątek, a ty dalej nie wypowiedziałaś się ani słowem.
 - Nie przyszło ci do głowy, że może ja nie chcę go ciągnąć?
- To zakończ to raz, na zawsze. Czemu tak bardzo się tego boisz?
 - Ja i strach? Porównujesz dwie odległe planety.
 - Boisz się, jak nikt. Sikasz ze strachu, kiedy przypadkiem wypchnie mi się na język słowo „przeprowadzka” i „uzależnienie”.
 - Cicho bądź – jej źrenice się rozszerzyły tak samo szybko, jak jej głowa zaczęła się obracać na wszystkie możliwe kierunki.
 - Widzisz? Za każdym razem to samo. Dlaczego tak bardzo nie chcesz sobie pomóc?
 - Nie wiem – umilkła, próbując znaleźć jakiekolwiek sensowne wytłumaczenie do zaistniałej sytuacji. Kiedy zorientowała się, iż nie ma już ratunku, momentalnie zeskoczyła z tymczasowego miejsca spoczynku, odrzuciła totalny niedopałek szluga na zielonkawą trawę i spojrzała niepewnie na Grace, oczekując jej reakcji.
 - Nie odpuszczę ci. Do końca życia. Pamiętaj, na treningu dam znać o sobie.
Cee znalazła się u jej boku, by chwilę potem śledzić każdy ruch MycCarthy z przeszywającym od środka zapałem. Kilka chwil kierowały się w stronę domniemanego celu, by potem znaleźć się już we wnętrzu klasowej celi, gdzie wszyscy czekali tylko na to, aby ich głośny wybawiciel dał się we znaki.

 - Nie gadaj, że dałeś się lasce! – z ust Matta wydobył się nieznośny wydźwięk ironicznego śmiechu, który miał tylko i wyłącznie za zadanie wywołać z nim totalną bezwartościowość; poniżyć go. Chłopak odchylił głowę o tyłu, spuścił nogę w dół, a ona stąpnęła z niesamowitą siłą na lodowate podłoże.
 - Jesteś żałosny – wycedził, a jego pięść idealnie złożyła się w całość. Przybliżył się do niego niebezpiecznie blisko; ten czuł oddech przyjaciela na szyi. Jego oczy lądowały na przypadkowych punktach, a nosem wodził za zapachem świeżego powietrza. – Idziemy.
Szkolny dzwonek  rozległ się na powierzchni całego budynku, a on odetchnął z ulgą.
Krążył za nimi, w duchu modląc się, aby ten dzień zakończył się właśnie dziś, właśnie tutaj. Za dużo. Zdecydowanie.
Ledwo słyszalny zgrzyt, zapoczątkował ciężki proces, jakim było otwarcie stalowych bram pracowni biologicznej. Pilnie strzeżonej, repliki szkieletu samego Michaela Faradaya nie zdobywa się na porannym bazarku, na jednej z Los Angeles’owskich ulic.
Wszyscy skierowali się na swoje miejsca – on również. Usiadł na mało stabilnym stołku i przeszyły go dreszcze; jak zwykle tutaj. Spojrzał w bok i dostrzegł mają iskierkę nadziei. Czterdzieści pięć minut. To mało.  Jest silny, zapewne da radę.
Tępo wlepiał wzrok w ciemno-zielony punkt, zawieszony na karmelowej ścianie. Jego myśli odbiegły. Mrużył powieki, co chwila spoglądając na malutką szybkę, pod którą tykały dwie wskazówki wolności. Kiedy to dobiegnie końca?


- Stary, kiedyś dałbyś się pokroić za chociażby  pięć gramów czystej kokainy, a teraz patrzysz na tę drobniutką wybawicielkę, jakbyś co najmniej ducha zobaczył – prychnął, a jego odzew gardłowy mógł zwiastować tylko zdenerwowanie i irytację.
 - Skończyłem z tym – oparty o kamienisty mur, zacisnął szczelnie obie pięści, na wznak lekkiego zakłopotania. Jego miarowy oddech zaczął tracić swoją stałą formę.
 - Ta, patrz, a tam leci Jezus! – palec Richarda uniósł się w górę, tak samo jak jego głowa. Jego chichot wywoływał dreszcze na ciele Paynea, już drugi raz. – Masz jedną działkę i nie mów nic, oddasz później.
 - Ale ja naprawdę nie chcę, nie musiałeś się fatygować, Matt.
 - Och, ależ tak. Bierz, zanim zaczniemy rozmawiać inaczej – podsunął mu przeźroczyste opakowanie, z białym, sypkim proszkiem w środku, wprost pod jego lśniące tęczówki. Liam odsunął się kilka kroków w tył, a jego ręce przybrały zupełnie inny kształt.
 - Muszę już lecieć, pogadamy jutro, albo spotkamy się w szopie. Na razie – pochwyciwszy w swoje wystarczająco już zwilżone dłonie dwa ramiączka szorstkiego włókna, zaczął przesuwać swoje stopy po twardym gruncie, co zapoczątkowało głośny odgłos, wydawany przez podeszwę jego obuwia.
- Hola, hola, panie Payne, gdzież to się pan tak spieszy? Chyba jeszcze wszystkiego sobie nie wyjaśniliśmy…
Rytm jego serca przybrał na częstotliwości. Znów musiał się z tym zmierzyć. Czy to ma sens?

*~*~*~*
Przepraszam, jeszcze raz! Rozdział stanowczo za krótki. Powód? Totalny zastój twórczy. Nie umiałam nic stworzyć od ponad trzech tygodnii, utkwiłam w martwym punkcie pod koniec rozdziału i postanowiłam, że tak właśnie go zakończę. Możecie poczuć lekki niedosyt - ja też go odczuwam, zawiodłam się. Podjęłam się zdecydowanie za trudnego zadania, któremu nie wiem, czy podołam - miejmy nadzieję, że wytrwam do końca. 
Skarby moje kochane, patrzę na to pozytywnie! Postaram się teraz pisać jak najczęściej. W końcu co się zbliża? Koniec roku szkolnego! W wakacje moja wena przybiera na sile, więc możecie się spodziewać niemożliwego. Pamiętajcie:
Czytasz = Komentujesz!
Ech. Mam nadzieję, że chociaż Wam się spodoba. Liczę na Was. Kochani, do zobaczenia niedługo! #lotsoflove. xx
                                                               



sobota, 19 maja 2012

Chapter one.

Podkład muzyczny - polecam włączyć.


 - Pięć, sześć siedem i… nie, nie, nie! Tylko nie to. Bree, stopa wykrzywiona do tyłu, nie do przodu – usłyszała piskliwy głos trenerki. Obrała sobie kolejną ofiarę – tak bardzo uwielbiała to robić.

 Dziewczyna przymknęła na chwilę oczy, by móc rozkoszować się wonią, jaka unosiła się w powietrzu. Wszyscy dążyli do tego samego – aczkolwiek nikt nie umiał tego osiągnąć. Paradoks. Jak bardzo człowiek chce robić coś, co tylko niszczy go do środka i powoduje jego cichą śmierć. Świat otwarty, rany zamknięte. Ona żyje cicho krwawiąc.

Ostatni raz przelotnie spojrzała na pokaleczoną dłoń, a w jej pamięci rozpoczął się szkaradny seans wspomnień. Noc, kolejny cios, kolejna butelka. Złość, rozgoryczenie. Dlaczego ona? Musiała przechodzić te katusze. Codziennie patrzeć na to, jak coś wykańcza kogoś od samego środka poniszczonej duszy.

- Ava, rusz się! Do roboty, przychodzisz tu za darmo, ale nie po to, by się obijać. Gdzie ty żyjesz? – kolejny cios w serce, łudząco przypominający te wszystkie chwile, w których musiała się przysłuchiwać kolejnym narastającym kłótniom. I te uczucie bezsilności. Doskonale wiedziała, że jest słaba. Jest tylko małą istotką, pionkiem w tym chorym świecie, nic nie znaczącym dla nikogo. Tak właśnie się czuła – niepotrzebna.

 Zatrzymała w silnym uścisku swoją dolną, soczystą wargę, by chociaż tutaj powstrzymać się od łez. Mało kto zauważał, że jej oczy stale przybierały krwisto czerwony odcień. A to wszystko od tego stumilowego strumienia wylanych łez. Tak bardzo lubiła to robić. To, i jeszcze jedna czynność dawały jej poczucie ulgi i nadzieję, że jutro będzie lepsze. Że ono w ogóle nadejdzie.

 - Przepraszam, już biorę się do roboty – półszept. Odpowiedziała znacząco, po czym usadowiła swoją żylastą dłoń na barkach partnera. On uśmiechnął się do niej ckliwie, lecz w jego niebiesko-morskich tęczówkach ujrzała panikę i strach. To był dopiero początek. I znów zaczęła się walka. Walka o przetrwanie.




- No, chyba znów nam nie odmówisz! Oj, kolego nie tak się umawialiśmy…

Przedmieścia Los Angeles, ósma trzydzieści dziewięć wieczorem. Wiatr umiarkowany, słońce poza horyzont. Radość? Nie  teraz na to czas.

 Trójka dobrze zbudowanych, napakowanych narkomanów zebrało się w kółku i otoczyło z każdych możliwych stron bezradnego chłopaka. Pomiędzy starymi kamienicami miasta nie było nic. Ciche krople, które pod przymusem narastającego wiatru co chwila odbijały się o twarde podłoże ziemi, wypełniało serce. Jego bicie - silne, głośne i rytmiczne. Szatyn przyparty do muru zaczął oddychać coraz ciężej ; jego ciało stało się bezwładne. Nie umiał wydusić z siebie nawet cichego pomruku, serce utkwiło mu w gardle i za cholerę nie chciało opuścić swojego położenia. Przymknął powieki, bo wiedział, że to koniec. Zaraz znajdzie się po drugiej stronie.

Nie. On postanawia walczyć. Kto by się tego spodziewał? Chwila, moment. Wieczność. Dla niego godziny mijały, a on wciąż tkwił w tym samym miejscu. Nie mógł na to pozwolić. Dostrzegł nadzieję.

 - Naprawdę, przysięgam, że nie mam nic. Ani grama – uniósł ręce do góry, w znak nieuniknionej kapitulacji. A one drżały. Nie pod wpływem zimna, czy przerażającej ironii. On był tego pewien. Był pewien tego, że za chwilę spotka się ze śmiercią. Tego tak bardzo się bał.

 - Oj, do prawdy? A ja jestem pewien czegoś zupełnie innego. Ale skoro tak mówisz, to policzymy się inaczej – pierwszy cios śmierci. Wymierzony prosto w twarz. Osunął się bezradnie na mokry asfalt, skulając w ciasny kokon cierpienia. Syknął z bólu ; miał ochotę krzyczeć. Przeraźliwie, tak, aby każdy go usłyszał. Ale był za bardzo dumny i pyszny, by przeciwstawić się temu tak łatwo, a co najważniejsze… poddać się bez walki. Przetarł opuszkiem palca wskazującego swe wargi, z których, już od dobrych, paru minut, natarczywie sączyła się krew. Już miał otwierać usta, by chwile potem wydobyć z nich miało się kilka gorzkich słów, gdy usłyszał ją.

 - Zostawcie go! – w jego głowie obiło się echo, które tworzyło cienki, łamiący się głos. Łatwo dało się wyczuć główne podłoże tego załamania – przerażenie. Dojrzał tylko, jak jego trzej towarzysze powoli zaczynają obracać swoje mężne głowy w jej stronę. Potem usłyszał ich doprawdy ckliwe i drwiące uśmieszki. Zaczęli się do niej zbliżać. A on? On syknął z bólu, podnosząc swoje obolałe ciało. Wiedział jedno : nie może pozwolić, by tej dziewczynie wyrządziła się jakakolwiek krzywda. Zapewne na to nie zasługiwała. Cały czas słyszalny był cichy mruk jednego z mięśniaków. A potem już tylko subtelne poskrobywanie o jedwabny materiał koronkowej sukienki. Wiedział, że się boi. Cholernie. Uczucie bezradności. W końcu się zdecydował.

 Nie pamiętał nawet, jakie ruchy wykonał, by znokautować swoich godnych przeciwników. To  było coś w stylu trzech mocnych kopniaków w krocze – widział to na filmach, zawsze działało. I tym razem również. Potem chwycił za zimną rękę jego wybawicielki i uciekli. Udało im się. Udało im się uciec od śmierci.

Zdyszani, skryli się za marmurową ścianą jednej z tych ogromnych korporacji. Oparli ciałami o jej lodowatą pokrywę i zaczęli ciężko sapać. Dokładnie tak, jakby przebiegli przed chwilą cały maraton wiosenny. Zostali uchronieni przed śmiercią.

 Milczenie. To właśnie ono wypełniło tutejszą atmosferę. Głęboki mrok ogarniał wszystkie dzielnice „Miasta Aniołów”, włącznie z tą, w której znajdowała się dwójka przerażonych nastolatków. Wszystkie latarnie zaczęły żwawo pobłyskiwać swoim rażącym światłem, a ulice - zapełniać w coraz to nowe grupki. Nie mogli sobie na to pozwolić. Kiedy w końcu oboje nabrali wyraźniejszego kontaktu z rzeczywistością, postanowili w końcu wypowiedzieć się na ten, czy też inny temat. Już dość tego echa rozgoryczenia.

 - Czy Ty już kompletnie powariowałaś? Co ci odbiło, żeby skręcać akurat w tę uliczkę? Oni mogli cię sprzątnąć z tego świata prędzej, niż sobie mogłaś to w ogóle wyobrazić! – oderwał swoją głowę od murku i spojrzał w jej zaszklone tęczówki. Dopiero teraz zorientował się, jaka ona… piękna.

 Jej długie, kruczoczarne kosmyki włosów swobodnie opadały na wychudzone plecy. Ciemne oprawy oczu i ponadto wysokie czoło dodawały jej jeszcze większego uroku. Długie, naturalne rzęsy zachwycały swoim nietuzinkowym rozmiarem. Od jej małego, zadartego noska co chwila odbijało się słabe światło latarni, a jej soczyste usta, naznaczone krwisto-czerwoną szminką, idealne eksponowały ich kształt. Zarumienione dotychczas policzki, przybrały nieco bladszego koloru, niczym stare, poniszczone płótno, a ponętne znamię, znajdujące się tuż pod nosem, przypominało to, które widniało na nieskazitelnej twarzy Marylin Monroe. Jej idealne ciało, długie nogi… to wszystko składało się w niesamowitą całość.

Spoglądała na niego chwilę, po czym w końcu zdecydowała się zareagować :

- Ja? To nie ja zadaję się z jakimiś typkami z dziesiątego piętra, którym w głowe tylko jedno! Skręciłam w tę uliczkę, ponieważ właśnie tam zawsze wracam z moich treningów. Jestem pewna, że gdyby nie ja, to właśnie ciebie już dawno by tu nie było! – wykrzyczała prosto w jego twarz, a po jej drżącym policzku swobodnie spłynęła słona łza nienawiści. Tknęła w niego palcem, po czym zjechała po powierzchni ciemnego marmuru i podkurczyła swoje chude kolana, aż po samą klatkę piersiową.

 - Ty? Kpisz sobie ze mnie, prawda? Ty tylko i wyłącznie mnie wspomogłaś, to ja załatwiłem ich jednym ruchem nogi. I nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej! Kim ty w ogóle do cholery jesteś? – przymrużył lekko oczy i stanął nad jej ciałem. Przeszywającym wzrokiem wymusił jej zachowanie. Podniosła lekko głowę i ciągle płytko oddychając -  przelotnie na niego spojrzała. Gwałtownym ruchem wstała i pochwyciwszy w swoje żylaste dłonie średniej wielkości kamień, znajdujący się obok jej osoby, wyrzuciła go w bliżej nieokreślonym kierunku, przeraźliwie krzycząc.

 - Sama nie wiem kim jestem. Do cholery, ja już tak nie mogę, rozumiesz? Gubię się w tym wszystkim, a nikt nawet nie biegnie mi z pomocą. To tak jakbyś stał pośrodku zatłoczonej sali, a nikt nie słyszał, że krzyczysz. Nawołujesz o pomoc, robisz wszystko, by tylko zniknąć z tego świata. I nikt, kompletnie nikt nie zrozumie, jak bardzo to boli. Czujesz się beznadziejnie. Jakby nic nie mogło cię uratować. Ale dalej brniesz w ten chory świat, który nic nie znaczy. Co chwila się potykasz, ale dalej biegniesz, by znowu zmierzyć się z tym, co najgorsze. I dlaczego tak na mnie patrzysz? – podniosła się i spojrzała prosto w czekoladowy ocean tęczówek. Jego usta wciąż pozostawały zamkniętą świątynią, a głowa była teraz placem bitwy i wojny. Wojny z własnymi myślami.

A ona? Nie umiała dłużej wytrzymać. Zbliżyła się do niego na niebezpieczną odległość kilku centymetrów i wymierzyła bardzo głęboki cios. Tak po prostu. Jakby jeszcze mu było mało. Jej oddech zadrżał, a dłoń zacisnęła się na kształt pięści. Dziewczyna sama nie zdawała sobie sprawy z tego, co zrobiła. Szybko podniosła swoją torbę z podłogi  i zaczęła biec, jak najdalej, uprzednio wycedzając przez łzy krótkie „przepraszam”. Zanim ciemny szatyn zdążył się zorientować, że dziewczyna zniknęła z jego pola widzenia, ona dawno znajdowała się za rogiem pamiętnej uliczki.

Deszcz – niecodzienne zjawisko, szczególnie tutaj, w Los Angeles, w „Mieście Aniołów”, gdzie wszystko jest idealne. Zawsze i wszędzie.

 Zdekoncentrowana dziewczyna biegła ile sił w nogach, by w końcu znaleźć się w obwodzie malutkich kamienic, w których mieścił się jeden budynek mieszkalny, wynajęty przez jej rodzinę.


Podkład muzyczny nr 2 - polecam włączyć.


Było dobrze? Nigdy. Odkąd wprowadziła się tutaj, zaczęło się piekło, któremu ona nie mogła się przeciwstawić. Jej rodzicie już prawie w ogóle nie rozmawiają. Jedyna forma dialogu, jaka jest pomiędzy nimi prowadzona od dawna, to kłótnia. Narastająca. Wybuchała za każdym razem, gdy tylko ona pojawiała się w zasięgu ich wzroków. Była… niechciana. 

Wakacje, słońce, pole namiotowe. Cudownie spędzony czas u boku swojej sympatii. Jeden ruch i wszystko runęło. Ciąża miała być usunięta zaraz po powrocie do domu, jednak troskliwy tatuś nie wyraził zgody. Szkoda, że teraz nie interesuje się nią tak bardzo, jak wtedy. Te czasy już nigdy nie powrócą.

Przez jakiś czas było dobrze. Nawet bardzo. Miała wrażenie, że tak już pozostanie na zawsze. Kochała Londyn, kochała tamto miasto. Miejsce, gdzie wszystko było lepsze. Gdzie wszystko w pewien sposób miało sens. Gdzie życie miało sens.

 Od czasu przeprowadzki do Los Angeles  jej życie obróciło się w istną kaźnie. Nowe miejsce, lepsze miejsce? Gówno prawda. Starała sobie to wmawiać aż do czasu, gdy jej tata znów chwycił za butelkę. Niby nic złego, aczkolwiek, jeśli ma się godne stanowisko w branży, w której zarabia się niemałe pieniądze, to jednak coś znaczy. I do tego rodzina. Wszystko zburzyło się w tej chwili. Ich małżeństwo się zburzyło. Zaczęły się kłótnie. Najgorsze? Przemoc. Mały rytuał. Każdego dnia, każdej nocy. Kolejne ciosy, kolejne siniaki  nie sprawiały już większej różnicy na ciele jej lub jej matki. To zaczęło wykańczać wszystkich po kolei. Kiedy Mark MacCarthy – zamożny właściciel niewielkiej filii zniżył się do poziomu zwykłego maniaka, który oddał by wszystko to, co najważniejsze, by zdobyć butelkę czystej, gorzkiej wódki, która tylko niszczyła go  i ludzi dookoła. Przyszło znienacka, a zabiło ich wszystkich.

 Biegła, a grube smugi deszczu swobodnie spływały wzdłuż materiału jej koronkowej sukienki. Na chwilę przystanęła. Dla kogo? Ma żyć. Ma oddychać. Ma budzić się każdego ranka. Ma zasypiać każdej nocy. Uśmiechać się. Płakać. Cierpieć. To cholernie bolało. Ból psychiczny gorszy od fizycznego? Owszem. Potwierdzały to świeże razy, zarysowane na jej słabych nadgarstkach. Kiedyś obiecała sobie, że nigdy tego nie zrobi. Nigdy nie chwyci za żyletkę, by wyrządzać sobie te rany, które zasychały, lecz na drugi dzień powstawały nowe. Potrzeba. Uzależnienie. To wszystko ją przerastało. Co? Życie. Świadomość, że przyszło jej żyć na tym świecie jeszcze długo, dostatecznie.




 W końcu dotarła. Niepewnie chwyciła za mosiężną klamkę od jej mieszkania. Nie miała ochoty. Na to, by kolejny raz wysłuchiwać, jaką to szmatą jest, że szlaja się po nocach. Jak zabrała komuś cały sens życia, za własne istnienie. Dosyć. 

Od progu mieszkania rozlegało się ciche pomrukiwanie starego telewizora. Ktoś delikatnie mykał po wszystkich kanałach, nie zdając sobie sprawy, że do jego własnego domu wszedł człowiek. Zmora.

 - Przynieś mi piwo – usłyszała mężny, zachrypnięty głos jej ojca. Od używek różnego typu jego wygląd ponadto uległ zmianie. Wszystko się zmieniło. Na gorsze.

- Nie słyszysz? Przynieś mi piwo! – podniósł ton głosu, a jej serce zaczęło wystukiwać znany rytm. Milcząc, spokojnie udała się do kuchni. Z górnej półeczki mebla kuchennego wyjęła jedną butelkę tego trunku. Delikatnie zamknęła za sobą drzwiczki i przeniosła się do salonu, z którego sączyły cię już trochę głośniejsze mruki najróżniejszych hałasów.

 - Proszę – subtelnie wyciągnęła dłoń w jego stronę, a w jej zagłębieniu kurczowo ściskała średniej wielkości flaszeczkę.

 - Gdzie się znowu szlajałaś? Co ci mówiłem na ten temat, szmato? Żadnego szlajania po nocach, albo cię zabiję, rozumiesz?! – wstał i chwycił ją za dwa, cierpiące nadgarstki. Przycisnął je do twarzy przerażonej, a ta czuła oddech ojca na swej szyi. 

 - Tak. Przepraszam. Nigdy więcej, obiecuję – wysyczała, oddychając ciężej. W jej oczach pojawiły się malutkie iskierki bólu. Za jakie grzechy? Ojciec gwałtownie puścił dłonie dziewczyny, a te swobodnie ułożyły się na nowo wzdłuż jej wychudzonego ciała.

 - A teraz spieprzaj do pokoju i nie wychodź z niego dopóki ci nie pozwolę, rozumiemy się? – jego ton był cholernie przerażający. Dziewczynę przeszedł zimny dreszcz, po wypowiedzeniu cichego „tak”, skierowanego do tego tyrana. I znowu się zaczęło. Wieczór cięć i wspomnień. I marzeń. Marzeń, o lepsze życie.

Szedł zaciemnionymi uliczkami Los Angeles. Założył bawełniany kaptur na głowę, nie tylko, by uchronić się przed natarczywymi kroplami deszczu, co chwila zsiąkających na ziemię, ale również po to, by ukryć swoją tożsamość. Aby kolejna młoda, bezbronna dziewczyna nie musiała ratować go z opresji.

Myślał o niej? Cały czas. I wtedy. I teraz. Kiedy wpatrywał się w niesamowite morze jej tęczówek, i w tym momencie, gdy podążał do nieznanego celu. Nieukierunkowany.

Najbardziej nurtujące pytanie? Kim była. Kto krył się za tą płachtą łez i nieznanego brytyjskiego akcentu. Chciał ją poznać. Od tej chwili miał jedne cel : upragniony, poznanie jej. Jak? Nie miał pojęcia. Nie wiedział nawet, jak brzmi jej imię. Los Angeles to jedno z największych miejsc na tej planecie, szczególnie w tej zagadkowej dzielnicy miasta, w której para nastolatków spotkała siebie na swej drodze. Czy to przeznaczenie? Nie. To złe słowo. To przypadek, którego zagadkę trzeba rozwiązać. Tak. Zdecydowanie.

*~*~*~*
Na początku pragnę przeprosić, iż już na początku chwalę się zdecydowanie za krótkim rozdziałem, aczkolwiek sądzę, że pierwszy rozdział jest przedsmakiem, tak samo jak prolog. Zapewniam Was, iż jeszcze zobaczycie, na co tak naprawdę mnie stać i tak - obiecuję dłuższe rozdziały.
Coś na temat tego? Sądzę, iż opinia należy do Was. Ja po części jestem z siebie zadowolona, ponieważ zawsze chciałam pisać o tak ciężkiej tematyce. I, jak już mogliście się przekonać w prologu, opowiadanie to nie będzie kolejną "słodziutką historyjką". Będzie naprawdę trudno, da się zauważyć, że główna bohaterka nie ma łatwo - ojciec alkoholik, uzależnienie od samookleczania się. Uwierzcie, najbardziej, czego NIE chcę stworzyć pisząc to opowiadanie to to, aby stało się ono czymś, co już jest. Chcę, aby moje opowiadanie było unikatowe w każdym calu i konsekwentnie postaram się do tego dążyć. 

Oczywiście nie obyłoby się bez podziękowań. Dziękuję z całego serducha mojej kochanej siostrze Mai - @TooLostInMalik, za bezgraniczne wsparcie i wierzenie w moje siły, które - nie ukrywajmy - już na początku tego opowiadania były słabe. Dziękuję również ogromnie za KAŻDY, ALE TO KAŻDY DODANY KOMENTARZ I KAŻDE CIEPŁE SŁOWO, SKIEROWANE W STRONĘ MOJEJ OSOBY. Nawet nie wiecie, ile dla mnie to znaczy czytać, iż ktoś chciałby pisać tak jak ja lub zatraca się w tym opowiadaniu. Nie mogę nawet wyrazić, jak bardzo jestem za to wdzięczna. 

Kiedy drugi rozdział i czy w ogóle się pojawi? To zależy tylko i wyłącznie od Was. Od Waszego zainteresowania, bo jak wiecie, nie chcę być okrutna, ale zasada jest jedna :

CZYTASZ = KOMENTUJESZ!

Coś jeszcze? Sądzę, iż wszystko już wyraziłam. A! Ogromnie przepraszam za jakikolwiek, chociażby najmniejszy błąd, ale nie jestem maszyną - jestem tylko człowiekiem. Pozdrawiam serdecznie czytelników, do zobaczenia! xx

wtorek, 15 maja 2012

Prolog.


I potem nie było już nic. Tylko ich ciała, spleciona w silnym uścisku pożądania i namiętności.

Raz… dwa… trzy. Obrót, piruet, krok w bok i chwila niepewności. Płytkie oddechy, żadne z nich nie chciało się przyznać, że jeden wsłuchiwał się w rytmiczne bicie serca drugiego. Czy dwie osoby, które w szarej rzeczywistości przeplatanej ironią codzienności, nie łączy nic, poza starym papierosem i butelką gorzkiej wódki, mogą się spełnić po przez pasje, która na dobre uwięziła ich w swoich szponach? Buntownik, którego nie obchodziło nic. Kpił z życia i dziwił się, iż przyszło mu żyć w czasach, gdzie dla pieniędzy brat poderżnąłby gardło bratu, a matka zamordowałaby swe dziecko, tylko po to, by nie mieć w obowiązku wychowania go i patrzenia, jak dorasta. I ona… krucha dziewczyna z biednej dzielnicy. Wzorowa, pod płachtą tego przytłaczającego jej uczucia, nie umiała odnaleźć samej siebie. Z każdym dniem wyczekiwała go w starej sali, by chociaż na chwilę poczuć woń jego skóry i na dobre zatracić się w ruchach jego ciała, które kierowało się tylko i wyłącznie przymusem. Świadomie krzywdził każdy zakamarek jej duszy, słysząc jak głośno nawołuje w rozpaczy. On chciał. Chciał ją ranić, by tylko mieć świadomość, że ma ją przy sobie. By mogła być jego – teraz i na zawsze. 

Taniec – pasja, która codziennie łączy wiele ludzi. Połączyła i też tę dwójkę, pozornie parę ludzi z kompletnie oddalonych od siebie planet. Złączył ich w silnym uczuciu, które zdało się przezwyciężyć wszystko. Śmierć - to jedna rzecz, która mogła ich rozdzielić. Udało jej się…

*-*-*-*
Turururu, witam szanowne państwo. Kolejny blog, kolejne wyzwanie. Nie będę się zbytnio rozpisywać. Znacie mnie lepiej z bloga http://thats-what-makes-you-beautiful.blogspot.com/ , w którym kreuję historię na temat pewnego bromancu. 
Lecz dlaczego zaczęłam pisać to nowe opowiadanie? Dobre pytanie. Może to nagła chęć, potrzeba podzielenia się z Wami uniktaowym pomysłem, jaki mam na te oto opowadanie? A może po prostu zwykłe uwielbienie do pisania zawiłych historii, wymyślania co raz to nowcyh wydarzeń, przeżyć? Miłam wenę, pomysł. Będę się starała tworzyć to, co narodziło się niedawno w mojej małej, roztrzepanej główce. 
Mam nadzieję, że spodoba Wam się delikatna odmienność bloga, ponieważ, nie ukrajmy - nie będzie to kolejna blogerska telenowela, z tysiącem zdrad, powrtótw i ekstraktem słodkiej miłośći. Będzie ciężko i zawile. Sądzę, że niektórych może zaciekawić taki sposób pisania i nastrój opowiadania. Dziękuję serdecznie za komentarze pod bohaterami, wiecie, jak to dla mnie wiele znaczy, WIĘC JEŻELI JUŻ KLIKNIESZ W ADRES MOJEGO BLOGA, TO POŚWIĘĆ MINUTKĘ NA PRZECZYTANIE I SPRAWIENIE, BY NA MOJEJ TWARZY POJAWIŁ SIĘ NIESAMOWTiY UŚMIECH, A MOJE SERDEUSZKO ZACZĘŁO CICHO CHICHOTĆ. Z góry dziękuję i serdecznie pozdrawiam! x